Bez tytułu
Nawet przedpołudniowa wizyta u ciotki-klotki na kawie (która mieszka dalej niż po drugiej stronie ulicy) nie była straszna w porównaniu do tego co miało mnie czekać po 5PM.
Cały dzień stresu. Że będzie bolec, że bedzie okropnie bolec. Że na samą myśl o tych wiertłach, wiertełkach i innych tego typu sprawach przechodziły mnie ciarki. Że od tego myślenia jak ja się okropnie boję, bałam się jeszcze bardziej i bardziej.
No i nadeszła w końcu moja ostatnia godzina (bynajmniej myślałam, że jest ostatnia). Ze zgrzytającymi zębami przekroczyłam bramkę, weszłam po tych 3 czy 4 schodkach. Drżącą ręką otworzyłam drzwi. I jakimś cudem na nogach z waty przeszłam 2 metry od owych drzwi wejściowych na krzesełko w 'poczekalni'. W środku ktoś był. Podziękowałam za to mojemu najwyższemu ja. Moim wybawcom na kilka minut okazał się starszy pan, który chciał zrobić sobie sztuczną szczenę. Starszy pan wyszedł, zostawił drzwi otwarte, powiedział 'proszę'. To takie miłe 'proszę' zabrzmiało dla mnie prawie jak 'sSesesesSeee'. Chwiejnym krokiem weszłam do gabinetu. Usiadłam na tym zajebistym siedzonku, otworzyłam paszczękę, słońce em.. lampa zaświeciła mi w oczy, trochę się wygiełam żeby nie raziło. I się zaczęło! :[
Z tych wszystkich strasznych rzeczy, których się tak bardzo bałam, bolał mnie tylko zastrzyk znieczulający.
Zostawiłam panu kochanemu dentyście sumę odpowiadającą 10 paczkom poniżej przeciętych fajek i wyszłam, poszłam na drugą stronę ulicy do domku.
W sobote znowu. Teraz się nie boję. Ani ani. ;>
Ale sobotnie ranne przeżycia bedą podobne do dzisiejszych. Dżizys...
I tak za każdym razem.
Huh.