I tak właśnie o to dobiega końca 2 dzień nic-nie-robienia.
A tak, owszem, bardzo przyjemnie jest jak sie nic nie musi robić. (znaczy musi, ale sie nie ma takiej potrzeby, jakiejś motywacji, nie wiem, cokolwiek, ale chyba po to są te dwa tygodnie, żeby nic nie robić, znaczy oczywiście bez przesady, no bo np...).
No bo na przykład już mi się nudzi to nic-nie-robienie. I od tego nic-nie-robienia jestem bardziej zmęczona niż od siedzenia po 8 godzin w szkole (no seryjnie). Jak nigdy ide spać o 22 - jak normalny człowiek. Nawet nie wiedziałam, że jeszcze tak potrafie... No, mniej więcej tak to wygląda.
I nawet się nie moge skupić na napisaniu notki.
Bo to nic-nie-robienie mnie rozprasza.
I w ogóle jakoś tak głupio nic-nie-robić. I właściwie ileż można spać. Się nie warto za bardzo przyzwyczajać...
No więc, biorąc pod uwagę moje narzekanie na nic-nie-robienie, stwierdzam, że nie nadaje się do nic-nie-robienia. I powinnam od jutra skończyć z nic-nie-robieniem, bo się jeszcze bardziej rozleniwie. Znaczy, o ile można bardziej. Tak?
A ogółem całkiem tak, to jak przyjemnie budzić się o godzinie, w której promyki słonka przelatują przez żaluzje. I jest tak fajnie, tak beztrosko (o ile można tak to nazwać). I przypominają się te dawne czasy, te beztroskie właśnie. Chociaż nie wiadomo do końca jaki to ma związek z tym, zapewne jakiś, że się tak kojarzy. Właściwie, chodzi właśnie o to...
Ale cóż z tego, jak ja i tak zawsze, prawie zawsze? (przeważnie, o tak) znajde coś do ponarzekania sobie.
Ja się chyba starzeje...
/bez przesadyzmu, taaak/